NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja
1108
BLOG

Białek: O solidarność lemingów z moherami

NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja Polityka Obserwuj notkę 10

 W bardzo ciekawym tekście Monika Bobako pokazuje, że w Polsce walka klasowa nie toczy się jedynie w wymiarze ekonomicznym, ale również kulturowym. Autorka argumentuje, iż na przegranych transformacji dokonuje się proces urasawiania. Znaczy to, że ośrodki wpływu starają się opisywać robotników, bezrobotnych, czy byłych pracowników PGR-ów, jako ludzi w pewien sposób gorszych od tych, którym powiodło się po przemianach roku 89′. Media, „eksperci”, a czasem nawet utytułowani naukowcy przedstawiają osoby, których status znacząco pogorszył się po transformacji jako ludzi niezaradnych, niepotrafiących się dostosować do nowych warunków, zbyt mało mobilnych, czy innowacyjnych, a czasem po prostu jako brudną, niedouczoną, roszczeniową tłuszczę.

Dzięki takim zabiegom wykluczenie ludzi biednych nie ogranicza się jedynie do kryteriów czysto finansowych, ale dotyka ono samego sedna – tzn. wykluczeni ekonomicznie zostają również „wyrzuceni” poza obręb cywilizowanego społeczeństwa. Głos takich osób przestaje być warty uwagi, nie musi być reprezentowany w debacie publicznej, gdyż ludzie ci są „zbyt zacofani”, ażeby ktokolwiek ich słuchał.

Główną funkcją zabiegu urasowienia jest samousprawiedliwienie się elit. Płacimy robotnikom niskie pensje, bo przecież ci na więcej nie zasłużyli. Blokujemy im awans, bo są starzy i nieprzystosowani. Nie interesuje nas głos biednych, bo przecież oni i tak nie rozumieją mechanizmów nowoczesnej demokracji i ekonomii. Odbieramy im dzieci i sterylizujemy, gdyż „margines rodzi margines”. Jednak jak pisze Bobako: „Mówiąc o urasowianiu w kontekście polskiej transformacji mam na myśli mechanizm legitymizowania nierówności i wyzysku, zgodnie z którym najpierw wytwarza się i esencjalizuje pewne charakterystyki upośledzonych ekonomicznie grup społecznych, a następnie wskazuje się je jako przyczynę, a także uzasadnienie tych nierówności [podkreślenie moje]”. W rzeczywistości zatem, to, co przedstawia się jako osobnicze cechy kulturowe odpowiadające za „przegraną” ma na celu ideologiczne uzasadnienie i usankcjonowanie tworzącego się w Polsce nowego porządku społecznego i ekonomicznego. Porządku, który odpowiada za wyzysk ekonomiczny i marginalizację społeczną osób określanych jako przegrani transformacji.

Można przypuszczać, iż rasizm kulturowy, który na początku miał wytłumaczyć powstające różnice klasowe z czasem stał się ich motorem. Im bardziej upadlane są pewne grupy społeczne, tym łatwiej je wyzyskiwać. Wszelkie dane wskazują, że poziom nierówności w Polsce systematycznie rośnie. Dla przykładu: w 1998 r. odsetek pracowników pobierających pensję poniżej 50% średniej krajowej wynosił 11,9%, w roku 2008 współczynnik ten osiągnął poziom 18,5%. Mamy zatem do czynienia z coraz większym rozwarstwieniem społecznym; bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni z każdym rokiem pogrążają się w ubóstwie.

Należy tu jednak zauważyć, iż w ramach ustroju demokratycznego trudno jest urasowić większość społeczeństwa. Warto pamiętać, że sam rasizm kulturowy może być pomocny w wytwarzaniu różnych tożsamości grupowych. Skoro politycy i media ciągle na nas plują, to może rzeczywiście mamy coś wspólnego; skoro mamy coś wspólnego, to możemy wspólnie zacząć walczyć o swoje prawa. Proces taki jest dość dobrze widoczny na przykładzie Afroamerykanów, którzy wspólną tożsamość uzyskali tak naprawdę „dzięki” rasizmowi białych Amerykanów. Przecież człowieka z terenów dzisiejszego RPA, łączyło tyle z mieszkańcem doliny Konga, co Portugalczyka z Białorusinem, a jednak w USA ludzie pochodzący z Afryki wytworzyli wspólną tożsamość. Dlatego też grupy posługujące się narzędziem urasawiania muszą być wyjątkowo ostrożne. Nie można objąć rasizmem kulturowym większości społeczeństwa, gdyż wtedy po jakimś czasie większość ta dojdzie do władzy.

W ramach demokracji urasawianie musi zostać wzbogacone o czynnik, który jest nieobecny w tekście Bobako. Idzie mi o antagonizujący aspekt polityki rasizmu kulturowego. Skoro większość społeczeństwa jest wyzyskiwana, a jednocześnie nie jest możliwe, by urasowić wszystkich podlegających wyzyskowi, to należy podzielić wykorzystywaną większość na gorszych i lepszych, szczując jednych przeciw drugim. Twierdzę, że z takim właśnie zjawiskiem mamy do czynienia w Polsce.

„Gorsi” zostali bardzo dobrze opisani w tekście Bobako. „Lepsi” to przede wszystkim „młodzi, wykształceni, z większych ośrodków”. W zdecydowanej większości również podlegają oni wyzyskowi (choć jest to wyzysk innego rodzaju). Zatrudnieni w najlepszym razie na umowy śmieciowe, a w najgorszym tułający się ze stażu na staż, zarabiają zdecydowanie poniżej średniej krajowej oraz własnych kwalifikacji. Tworzą tzw. prekariat, klasę żyjącą w ciągłej niepewności i lęku przed jutrem.

 

„Gorsi” i „lepsi” nie formują jednolitych grup społecznych. Dla wygody pierwszych będę określał mianem „proletariatu”, choć nie wszyscy, do których będę się odnosił za pomocą tego terminu są rzeczywiście proletariuszami. Idzie głównie o ofiary transformacji, ludzi starszych, z małych miasteczek czy terenów popegeerowskich, na nisko płatnych etatach, pracujących w fabrykach, wykonujących prace fizyczne, zagrożonych bezrobociem w ramach „restrukturyzacji” albo prywatyzacji zakładów, czasem też bezdomnością (w ramach dzikiej reprywatyzacji). Podobnie z braku lepszego słowa „lepszych” będę oznaczał terminem „prekariat”. Mam jednak świadomość, że właściwy sens pojęcia jest inny niż ten, który będę forsował. Zdarza się naturalnie, że krótkoterminowe umowy o pracę czy umowy śmieciowe dotykają osób starszych. Wybieram jednak to pojęcie na oznaczenie młodych ludzi z wielkich miast, ażeby podkreślić sytuację ekonomiczną, w której tak często się znajdują.


Tak jak pogardzany przez ośrodki wpływu proletariat, tak prekariat jest czynnikiem umożliwiającym kapitalizm w jego neoliberalnej, zdziczałej formie. Obie klasy dostarczają rąk do pracy za płacę niewystarczającą na godne życie. Różnice między nimi są jasno widoczne. Przede wszystkim proletariat w związku z relatywnie bardziej stabilnym zatrudnieniem (za sprawą nie w pełni wciąż wyeliminowanych bezterminowych umów o pracę), jest czynnikiem dużo groźniejszym dla klas wyższych. Dzięki stałej pracy ma możliwość w miarę łatwego organizowania się w struktury związkowe. Naturalne jest, że odruchy solidarnościowe częściej dochodzą do głosu, gdy pracuje się w jednym miejscu od kilku lat i zna się dość dobrze pozostałych współpracowników. Sprawa ma się inaczej z prekariatem. Umowy śmieciowe praktycznie uniemożliwiają zakładanie związków zawodowych, które walczą o prawa pracowników. Łatwość zerwania umowy sprawia, że wyzyskiwany pracownik prędzej zmieni pracę niż zacznie upominać się o swoje, a kilkomiesięczne okresy pracy w jednym miejscu nie sprzyjają nawiązywania więzi, które umożliwiłyby wspólną obronę interesów.

Zatem prekariusze są dla kapitału dużo bezpieczniejszą opcją. Nie trzeba z nimi toczyć walki kulturowej, gdyż i tak nie mają oni narzędzi pozwalających na negocjowanie stosunków ekonomicznych, w które zostali wplątani. Fakty te sprawiły, iż prekariat mógł stać się nieświadomym sojusznikiem kapitału w walce o coraz to większy wyzysk mas. Wielki biznes i media zaczęły przedstawiać „młodych, wykształconych, z wielkich miast” jako ludzi zupełnie różnych od robotników czy rolników. Nastąpiła całkowite przeciwstawienie sobie tych dwóch grup, jako zagrażających sobie nawzajem. Oczywiście nie mówiono o różnicach ekonomicznych, ale kulturowych.

Przypomnijmy sobie akcję “Zabierz babci dowód”. Przekaz był jednoznaczny: my, wykształcona, europejska młodzież musimy zaangażować się w politykę i zrobić wszystko, aby starzy, nietolerancyjni  i ksenofobiczni ludzie nie mogli znacząco wpłynąć na wynik wyborów. Starsi mieli być zagrożeniem dla otwartej, nie lękającej się świata młodzieży. Zagrażali wyznawanym przez młodych wartościom, ich wolności, czy sposobowi życia. W imię atakowanych europejskich ideałów należy więc walczyć z moherami: czy to niezbyt subtelną satyrą, czy to sikaniem na znicze, czasem konieczna może być nawet walka fizyczna, gdy niepostępowa część społeczeństwa zaczyna grozić zasadzie neutralności państwa modlącsię w miejscu publicznym.

 

Gdy media opisują prekariat i proletariat, odnosi się wrażenie, że obie grupy tworzą dwie zupełnie odmienne cywilizacje. Jeśli proletariuszom przypisywana jest pewna cecha, to zwyczajowo jej przeciwieństwo musi przypaść prekariuszom. Tak jak pierwsi są zacofani, tak drudzy innowacyjni. Pierwsi po szkołach zasadniczych, drudzy z wyższym wykształceniem. Pierwsi pasywni, drudzy aktywni. Pierwsi roszczeniowi, drudzy obywatelscy. Pierwsi homofobiczni, drudzy tolerancyjni. Etc. etc..

 

Zasadą jest, że różnice między oboma grupami są raczej projekcją niż opisem rzeczywistości (oczywiście nie mówię tu o różnicach czysto „formalnych” takich jak wiek, wykształcenie, czy znajomość języków). Weźmy dla przykładu mobilność. Często media zachwycają się ruchliwością naszych młodych rodaków, którzy po 2004 roku ruszyli na Wyspy i bez kompleksów zmywali naczynia w angielskich tudzież irlandzkich restauracjach. Fakt faktem: mieliśmy do czynienia z ogromną liczbą osób. Nigdy jednak nie zdarzyło mi się czytać tekstu wychwalającego mobilność starszego pokolenia, które masowo jeździło w latach 90. do Niemiec, Hiszpanii, czy do Francji do pracy na roli, czy na budowy. Możliwe, że osoby smażące hamburgery w londyńskim McDonaldzie cechują się większą mobilnością, czy innowacyjnością niż ci zbierający szparagi na niemieckiej wsi, uważam jednak, że sposób przedstawiania w mediach obu rodzajów emigracji jednoznacznie świadczył o rasizmie kulturowym opisywanym w tekście Bobako i był rezultatem sztucznego projektowania pewnych cech na obie grupy.

 

Zarówno rasizm kulturowy, jak i konstrukcję antagonizmów pomiędzy proletariatem a prekariatem możemy odnaleźć w tekstach naukowców. Ostatnio dość duży rozgłos zrobił raport Pawła Kubickiego pt. „Nowi mieszczanie w nowej Polsce”. Czytając ów kuriozalny raport można odnieść wrażenie, iż życie „nowych mieszczan” sprowadza się do ciągłego organizowania różnych akcji obywatelskich, poszukiwania zapomnianej tożsamości miejsc, w których zamieszkują i uczestnictwa w wydarzeniach kulturalnych. Niezależnie od kuriozalnych tez raportu, które domagają się miażdżącej krytyki z perspektywy socjologicznej, stanowi on doskonały przykład zjawiska przenikania motywowanego politycznie dyskursu polskiego „konfliktu cywilizacji” do świata akademickiego. Przyjrzyjmy się bliżej czterem fragmentom raportu Kubickiego, które wyraźnie przeciwstawiają sobie ludzi starszych, „młodym, wykształconym, z większych ośrodków”:

 

  1. „Duże ośrodki akademickie zadziałały jak pompa w stosunku do reszty kraju, wysysając niemal cały kreatywny kapitał ludzki.”
  2. „Dane te [sugerujące wysoki poziom postaw tolerancyjnych wśród mieszkańców miast – przyp. FB], w porównaniu do średniej krajowej, gdzie polskie społeczeństwo wykazuje jeden z najniższych wskaźników zaufania do „innych”, wskazują, jak głębokie zmiany zachodzą w dużych miastach, gdzie obywatelski i pluralistyczny wzór kulturowy staje się coraz bardziej dominujący.”
  3. „Nic dziwnego, że ksenofobia prowincjonalnej Polski całkowicie wykracza poza nowomieszczański dyskurs.”
  4. „Stąd ich ogólne poparcie dla polityki przywracania pamięci o historii złożonej, wielokulturowej, oraz brak poparcia dla tych, którzy próbują przywrócić klasyfikowanie świata na zasadzie dychotomicznych podziałów: „swój – obcy””

 

W każdym z tych cytatów mamy dobitne przeciwstawienie nowych mieszczan ludziom starszym, mieszkającym w mniejszych ośrodkach, etc. Jest to oczywiście przeciwstawienie wartościujące, wyraźnie opowiadające się za pierwszą grupą. Przykład 1. implikuje, że poza wielkimi ośrodkami akademickimi nie można praktycznie spotkać ludzi kreatywnych. W 2. mamy jednoznaczne odróżnienie mieszkańców miast od reszty Polski, która jest całkowicie zamknięta na Innego, nieobywatelska, i antypluralistyczna. Nie bardzo wiem, skąd wzięło się przeświadczenie Kubickiego o wzmożeniu aktywności obywatelskiej w wielkich miastach, istnieją jednak dane, które wskazują, że trudno bezsprzecznie stwierdzić, że tzw. przegrani transformacji nie przejawiają postaw obywatelskich. Oddaję głos Tomaszowi Rakowskiemu, autorowi książki „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy”: „Okazuje się, że w trudnych momentach nie zawsze dochodzi do dezintegracji społecznej – czasem jest wręcz przeciwnie. W Wałbrzychu członkowie danej brygady kopaczy wspierali się nawzajem, organizując sobie robotę, czy dzieląc się węglem. Rodziny mieszkające w jednej kamienicy dzieliły się żywnością i obowiązkami, starano się pomagać zwłaszcza tym, którzy znaleźli się w wyjątkowo ciężkiej sytuacji. […] Kiedy był problem np. żeby kupić dzieciom ubranie czy buty, to był to zawsze problem w dużym stopniu wspólnoty” [Bardzo gorzkie żale, Obywatel 4/2010]. Rozumiem, że można uważać, że pomaganie sobie nawzajem nie jest tak obywatelskie, jak chodzenie na wystawy sztuki nowoczesnej, jednak mówienie o wykluczonych Polakach jak o osobach całkowicie nieobywatelskich jest lekkim nadużyciem.

 

Z kolei w cytatach 3. i 4. różnicującym czynnikiem jest pojęcie ksenofobii. Takie użycie tego terminu jest w tym kontekście naznaczone wewnętrznym napięciem. Przecież sam fakt antagonizowania tych dwóch grup opiera się w zasadzie na mechanizmie lęku przed obcym, czyli ksenofobii. Tak silne różnicowanie służy temu, aby wielkomiejska młodzież zaczęła odczuwać autentyczny strach przed nadejściem rządów wspieranych przez ludzi starszych. Strach ten nie tyle wywołany jest realnymi konsekwencjami takich rządów, ale samym faktem, że Inny dochodzi do głosu. Można tu się tylko zastanawiać jak ten ksenofobiczny mechanizm ma się do deklarowanej otwartości na Innego, która ma cechować prekariuszy. Zauważmy, że w mediach trudno znaleźć takie opisy życia proletariatu, które byłyby nastawione na zrozumienie ich sytuacji, motywów ich działań, bolączek itp. Oczywiście dość często możemy przeczytać o tym, jak źle się dzieje biednym ludziom, ale praktycznie nigdy dziennikarze nie szukają strukturalnych przyczyn opisywanych sytuacji. Jeśli autor jednak chce wskazać główny powód złego położenia danej osoby, czy grupy osób, to odwołuje się do ich rzekomych cech osobistych. W skali społecznej dominuje więc niezrozumienie, które prowadzi do znieczulenia na los pokrzywdzonych ludzi, jawiących się jako „kowale własnego losu”. Jeśli prekariat żywi niechęć do biedniejszej części społeczeństwa, to gdzie jest ta wychwalana otwartość? Oczywiście, fajnie jest być tolerancyjnym dla Murzynów czy Żydów, ale może jeszcze lepszym wyznacznikiem otwartości jest sposób reakcji na najbliższych, najsilniej obecnych Innych.

 

Przypomnijmy sobie pomysły wrocławskich licealistów na rozwiązanie „problemu” bezdomnych i żebraków. Co piąty uczestnik „Wrocławskiej burzy pomysłów” był po prostu za usunięciem żebrzących osób z obrębu miasta. Pomysły mówiące o „ograniczaniu przyrostu naturalnego”, czy „darmowej antykoncepcji” należały do tych bardziej humanitarnych. Bo przecież innowacyjnym, młodym ludziom nie zbywało wyobraźni dla sugerowania takich „rozwiązań” jak „wywóz na Madagaskar”, „odstrzał”, czy karanie tych, którzy dają żebrzącym pieniądze. Jeśli tak wygląda tolerancja młodego pokolenia, to módlmy się, aby nagle ideały „pluralizmu” nie przestały być passé.

 

Takie postawy wśród młodych ludzi nie są wyrazem jakichś naturalnych skłonności. Są wynikiem 20 lat nachalnej neoliberalnej propagandy. Znaczna część młodych uwierzyła, że jeśli ktoś sobie nie radzi, to jest to wyłącznie jego wina; że rynek ma zawsze rację, że zawsze należy walczyć o swoje nie zważając na resztę, że ludzie korzystający z opieki społecznej są nic nie wartymi darmozjadami. Uwierzyli przede wszystkim, że różnią się całkowicie od starszej, ubogiej części społeczeństwa.

Prekariat w znakomitej większości przyswoił sobie zatem dyskurs rasizmu kulturowego, który opisała Monika Bobako. Poskutkowało to zantagonizowaniem prekariatu i proletariatu, co uniemożliwiło walkę o wspólne interesy obu grup. Na konflikcie skorzystał oczywiście wielki kapitał, który praktycznie zapewnił sobie, że w Polsce nie powstanie partia protestu łącząca wszystkich „stratnych” na „polskiej drodze do kapitalizmu”.

 

Dlaczego antagonizowanie polskiego społeczeństwa zakończyło się sukcesem? Główną przyczyną była obietnica złożona prekariatowi przez ośrodki wpływu: jeśli będziecie tacy, jacy chcemy żebyście byli, zostaniecie uznani za część tworzącego się w Polsce społeczeństwa. Prekariat wziął tę obietnicę za dobrą monetę i zaczął dostosowywać się do wzorców płynących z mediów. Niestety smutna prawda jest taka, że obietnica ta nigdy nie zostanie zrealizowana, gdyż w Polsce – powtórzę za Remigiuszem Okraską – nie ma społeczeństwa. Media opiniotwórcze stworzyły jedynie jego pozór.

 

Zamiast o społeczeństwie należałoby w Polsce mówić raczej o symulacji społeczeństwa. Symulacja ta polega na tym, że główne media mają moc decydowania o tym, kto jest częścią społeczeństwa, a kto nie; jakie działania są obywatelskie, a jakie stanowią wyraz „postawy roszczeniowej”, albo zwyczajnej nieodpowiedzialności. Prekariusze zostali włączeni do tej wirtualnej wspólnoty, (która zapewnia im poczucie być lepszymi od reszty) gdyż zgodzili się podążać za trendami kreowanymi w mediach. Paradoks całej sytuacji polega na tym, że jednym z kryteriów włączenia do tej symulacji społeczeństwa, było uznanie wykluczenia innych. Nie ma więc mowy o żadnej realnej wspólnocie, o społeczeństwie, które jest gotowe solidarnie bronić praw swoich najsłabszych członków, które jest w stanie walczyć o dobrobyt całego kraju, a nie jedynie o partykularne interesy najbogatszych. Dlatego też wszystkie zabiegi prekariatu mające na celu dostosowanie się do wyznaczanych trendów są całkowicie bezcelowe.

 

Prekariat musi więc odrzucić fałszywą obietnicę złożoną przez media. Nie da się zbudować dobrego społeczeństwa na niechęci do innych. Jednakże odrzucając narrację serwowaną przez ośrodki opiniotwórcze należy uważać, aby nie popaść w sytuację, która pozornie wygląda na walkę z rasizmem kulturowym, a tak naprawdę jest tylko drugą stroną tego samego medalu. Idzie mi o dyskurs forsowany w środowiskach prawicowych, polegający na stwierdzeniu, że prawdziwymi Polakami są właśnie ci, którzy dotychczas byli wykluczani (plus oczywiście prawicowe elity). Młodzi, wykształceni, z większych ośrodków Polakami w zasadzie nie są, są lemingami, bezmyślnie podążającymi za trendami wytwarzanymi w „Szkle kontaktowym”. I choć takie postawienie sprawy kusi pozornym wyrównywaniem krzywd, to jest tak naprawdę jest niczym więcej jak podtrzymywaniem antagonizmów wytwarzanych przez tak znienawidzony przez prawicę „salon”.

 

Musimy przezwyciężyć opisywany tu mechanizm antagonizowania prekariatu i proletariatu. Zacząć należy od spraw relatywnie najłatwiejszych, czyli od określenia wspólnych interesów obu grup i solidarnej walki o nie. Dzięki temu możliwe będzie wytworzenie realnej wspólnoty, co z pewnością pomoże w zawieraniu kompromisów tam, gdzie istnieją realne różnice.

 

Tylko razem prekariat i proletariat mogą poprawić swój los.

 

Filip Białek

 

tekst ukazał się na stronie Nowych Peryferii

 

 

http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka